Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

Drzewa mu nagle ożyły, zdawały się brać udział w ich szczęściu i miłości, coraz szerzej rozpinały swoje gałęzie, gdyby radośnie błogosławiące ramiona — krzewy zdały się wysilać na coraz to wspanialsze kwiecie, by oczy ich swem bogactwem uradować; głębszą i bogatszą zielenią rozruniły się polanki, jakby ich do spoczynku zapraszały, a nigdy jeszcze nie zapowiadały pola jego bogatszego żniwa, jak onej błogosławionej wiosny, gdy wszystkie ciężkie przeszkody zdołał przełamać, przezwyciężyć wszystkie trudności, których mnóstwo na jego świętej drodze do szczęścia się jeżyło i swoją Polę poślubił.
I teraz siebie odnalazł.
Przez Polę i w niej ukochał tę ziemię, którą znał dotychczas z obrachunków, dostarczonych mu przez zarządcę, zszedł ją z Polą w długich spacerach, jak daleko i szeroko mu przynależała i każda miedza była mu drogą, którą razem wzdłuż pól przechodzili, każda wierzba nad rowem, przecinającym, była mu kochanym i zażyłym sąsiadem, a rząd starych topoli wzdłuż łąki wydawał mu się być starą, wierną, przyboczną, gwardyą ich rozkosznego szczęścia.
Czerwonem złotem łanów pszenicznych mieniły się jej włosy, kryniczna czystość zdroju przezierała w jej oczach, a członki jej, silne i giętkie, gdyby pręty wikliny nad brzegiem rzeczki, która do poblizkiego jeziora wpadała.
Przez nią i w niej odnalazł swoją ziemię.
Słuchał jej głosu gdyby tajemniczego rozhoworu odwiecznych drzew ich parku, wpatrywał się w jej sny, jak w rozkołysane odbicia na lekko sfalowanej powierzchni jeziora srebrnych topoli, rosnących tuż nad brzegiem, gdyby słoneczne wzloty rajskiego ptactwa, świętymi miłości hymnami rozśpiewanego.
Razem podpatrywali w lesie trzciny przyjeziornej gnież-