Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/16

Ta strona została uwierzytelniona.

dżące się kuligi, śledzili jaskółki, jak budowały w futrach stajen i obór misterne gniazda, wpatrywali się na polach w niebopienne wzloty skowronków, umieli badać z ciekawem natężeniem pracę mrówki i kłopotliwy wysiłek trzmiela, który nie mógł odnaleść drogi do swej sadyby — a czasem i najczęściej trawili godziny całe, leżąc przytuleni do siebie na bujnej murawie małego wzgórka tuż nad brzegiem jeziora na cichej rozmowie, pełnej miłosnej słodyczy, wpatrzeni w przejrzysty błękit nieba, w tajemną niebieskość szeroko przed nimi rozesłanego jeziora, na którem słońce miliardy dyamentów rozsypało.
Stroił ją w gorące maki, zadumane bławaty, tajemnicze róże wodne, otulał ją najkosztowniejszą przędzą swych bogatych snów, rozniecił wokół niej święty ogień, a życie ich stałoby się cudowną baśnią świętojańską, gdyby nie to, że raz poraz słyszał złowrogie trzeszczenie dachu walącego się dworu, żałobny postęk ziemi ojców i praojców, usuwającej się z pod nóg jego, zawodzący pomruk sędziwych drzew parku: jeden bolesny a gorzki wyrzut całej jego ojcowizny, że ją bezmyślnie zaprzepaścił.
Wtedy zrywał się na ratunek, spędzał dnie całe i bezsenne noce na obrachunkach, różnorodnych kombinacyach, naradach z swoim zarządcą, pertraktacyach z bankami i lichwiarzami, wytężał wszystkie siły, by ruinę powstrzymać, ale już za późno.
Coś w nim zacharczało, a serce się skręciło, gdyby je obca łapa w oprawczy uścisk ujęła.
Kiedy to było?
Aha!

W starym parku obwisały gałęzie pod ciężarem śniegu, że aż ku ziemi się słaniały — sam marzł i zazdrościł drzewom, że są otulone w takie wspaniałe grube, białe kożuchy — marzł, mimo, że miał na sobie ciepłe futro i czuł, że Pola, którą pod