kie, zielone jeszcze kłosy wystrzeliwała pszenica, zdumionem okiem przypatrywał się ogromnym łebkom kwiecia węgierskiej koniczyny, którą u siebie w ogrodzie tylko z największą troskliwością mógł wychodować, z miłością patrzył na porządnie już wzeszłą trawę owsa i jęczmienia, wdychał w siebie rozkoszny zapach rzepaku i gorczycy i znowu weszli na łąkę, tuż nad skrajem lasu.
Wśród gałęzi rokicin, kaliny, brzózek i młodej dębiny zanosiły się ptaki, migotały barwne motyle, w górze przeszywały powietrze jaskółki i skowronki — czasem zawisł na niebie jastrząb z szeroko rozwartemi skrzydły, zataczając coraz to cieśniejsze kręgi, by wreszcie czatować w jednym punkcie i strzałą się na upatrzoną zdobycz rzucić, w lesie odzywała się kukułka i słychać było stukanie dzięcioła — kilkunastogłosowa symfonia najprzeróżnorodniejszego ptactwa leśnego rozbrzmiewała w lesie, a wzdłuż miedz rozsiadła się łopucha, bielały krwawniki, płowiała mietlica, niebieściało kwiecie cykoryi, czerwieniły się gęstym kwieciem obsypane krzewy głogu, wokół wiły się, pełznąc po ziemi poplątane pręty bluszczu i rozwachlarzyły się misternie cyzelowane liście krzewów paproci.
Siedli na krawędzi lasu, a na dusze ich stłoczył się wielki, bolesny ciężar.
Janta posowiał i pochmurniał. Pola z niepokojem patrzyła ukradkiem na niego.
Jak strzała, puszczona z cięciwy, utrafiła nagle tęsknota za ich ziemią w jego serce i obezwładniła je trującym, nieuleczalnym jadem.
Zapomniał, że jest na obcej ziemi: wizya ich własnej narzuciła się z taką siłą jego oczom, że zdawało mu się, iż to jakiś majak szatański, wyczarowany przez podświadomie nurtujące w nim sumienie.
Giął się w sobie i łamał jak krzew w dzień tuczy, szarpany rozhulaną burzą, która się nagle zrywa, nie wiadomo, skąd
Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.