Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

byłabyż to rzeczywiście rzecz, tak z wszelkich możliwości wykluczona?
Zamyślił się.
Pocóż tak tchórzliwie wypierać się tego, co dniem i nocą — może bezwiednie, a może świadomie — tylko lękał się samemu sobie to przyznać — w duszy jego nurtowało?
Przecież to nie przypadek, że zamiast na Zachód i Południe kierowali się w swej podróży z systematycznym uporem na Wschód, coraz więcej w pobliże ich ziemi — jedno przed drugiem zdradzić się nie chciało, ale tą jedną myślą żyli, w tym jednym kierunku wytężały się ich pragnienia, a każdy krok, który ich do ojczyzny zbliżał, był dla nich głębokiem odetchnięciem i jakby przedsmakiem wyzwolenia.
Pola! Pola!
Nic nie mówiła, niczem się nie zdradzała — jakby od niechcenia rzuciła myśl o pobycie w północnym Tyrolu, mimo że już dawno projektowali spędzić zimę na Capri, posuwali się jakby automatyczną koniecznością w stronę Wiednia, a on pochopnie spełniał jej życzenia, bo już mu się zdawało, że dolatuje go zapach ziemi ojczystej, a w miarę, jak się do niej zbliżał, coraz goręcej za nią tęsknił i coraz uporczywiej mózg jego się rozogniał, jakby ją na nowo odzyskać.
Długie godziny maniackich wspomnień, bezustannych nawrotów do tak niedawnej przeszłości, wypełniały teraz godziny, w późną noc przedłużane, w których roili plany, jakby się na nowo dostać w posiadanie ojcowizny. I znowu dawała Pola bogaty karm jego rozbujałej wyobraźni, nasuwała mu tysiące pomysłów: mózg jego był ustawicznie zajęty — całował w myślach z głęboką wdzięcznością jej stopy: Pola była jego lekarzem. Nie pozwoliła mu się w tępej apatyi, rozpacznej rezygnacyi poddawać ciężkiej melancholii tęsknoty, która duszę jego już czarnemi skrzydły otulać jęła w przebolesny, głuchy sen — jeszczeć się w kółko kręcił jak zbłąkany koń, który już wietrzy