Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/41

Ta strona została uwierzytelniona.

I kochał swoich żołnierzy, bo każdy z nich, nie wiedząc o tem, żył cząsteczką sakramentu jego duszy, każdy był mu blizkim i mu niejako spokrewnionym tą samą myślą i tą samą wolą.
Nie wiedzieli, że tem żyją, że to Pola — jego Pola — do boju ich prowadzi, ich osłania, zwycięstwem i chwałą pokrywa — on jeden to wiedział, a dusza mu rosła i potężniała do tej mocy i potęgi, że sam jeden rzuciłby się bez wahania na cały szwadron nieprzyjacielski.
Ucichło: nieprzyjaciel zaprzestał już teraz tej śmiesznej strzelaniny, która mu myśli na wszystkie strony rozganiała.
Teraz już nie był widocznym celem, bo coraz gęstszy zmrok zapadał, siadł na murawie na skraju olszynki i patrzył — patrzył...
Odgarniał przykre i wstrętne wspomnienia dni, które tu przeżył, a na oścież otwierał wrota swej duszy dla tych niedzielnych, odświętnych, tych nieskazitelnie białych i czystych onego błogosławionego roku, który na tej ziemi razem z Polą był spędził.
Ale poraz pierwszy wspomnienia te nie dążyły ochoczo, wesoło w gościnny dom gospodarza — przekraczały próg jego duszy powoli, wahająco, z zbyt wielką powagą, jakby nieśmiałe, jakby złowróżebne wieści niosące, posmutniałe z cichym nieswoim uśmiechem.
Zbyt głębokie pokłony, zbyt pokorne przystawanie przy ścianach obszernej świetlicy... żadnej ochoty, ani rozpromienionego wesela jak zwykle — chłód przewiał wzdłuż stropów i ścian, a światło weselnych pochodni było stłumione, jakby się przez ciężką mgłę przedzierało.
Jakieś obezwładnienie, gdyby jad narkotyku rozlewało się przykrą ciepłotą w jego żyłach.
Cóż dziwnego?
O trzeciej rano otrzymał rozkaz wymarszu — prawie dwa-