Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

Tej samej nocy w najgłębszej ciszy i z niebywałą ostrożnością zsunęli się ludzie Janty w parów.

***

Od samego świtu ryczały najsilniejsze działa artyleryi Ponikły. Powietrze wyło ogłuszającymi grzmotami, rozdzierane na strzępy przez olbrzymie granaty, ale Janta nie słyszał huku nie słyszał łoskotu ani trzasku walących się drzew w pobliskim lasku — jedną myślą tylko był opętany, by dotrzymać swej ziemi danej przysięgi, na nowo tu z Polą nowe życie rozpocząć.
Hej! hej! Pola! Okrzyk jego bojowy, tarcz, o którą najlepsza stal w kawałki pryskała, kule, które pancerne płyty przebijały, po niej, jak groch spadały — Pola: wola jego i moc!
— A jednak co chwilę mgła zasnuwała mu oczy, w uszach, w sercu rozkołysały się jakoweś upiorne dzwony, a w skroni jakby świergot ptasząt szybciej i coraz szybciej wybijały sygnaturki lękliwie tink-tank.
Ale wraz jakby się jakaś nowa, potężna fala odrodczych sił w nim rozlała: cały zadrżał, zatrząsł się wielkim tryumfem: nadsłuchiwał wytężenie.
Baterya nieprzyjacielska coraz rzadziej i słabiej odpowiadała:
— Wynaleźli ją nasi — nie pomyliłem się! Chwilę jeszcze, a umilknie, szepnął do ucha stojącemu obok adjutantowi swojemu.
— Kto? co?
— Nasi wymacali bateryę nieprzyjacielską.
Adjutantowi oczy się roziskrzyły głęboką radością.
O parę kroków od nich buchnął granat, obłokiem piasku ich zasypał.
— To chyba już ostatni! zaśmiał się Janta.
I w tej samej chwili przypadł ordynans.