Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

wały ranione konie, rzucały się w bok i wywracały się na grzbiet, powalając jeźdźców pod sobą, Janta widział, jak obok oficer Kubik rozkrzyżował nagle ramiona, ugodzony śmiertelną kulą i zwalił się z konia, tam znowu włóczył oszalały ogier swego pana w opętanym pościgu przez pole — za sobą obejrzawszy się, widział, jak w migawce, zwalających się pokotem z koni swych ludzi, wierzgające w powietrzu kopyta końskie, ale już teraz nic nie odczuwał — widzący oślepł w oszalałem pragnieniu zwycięstwa, słyszący głuchł na jęki, na przedśmiertne krzyki o ratunek, na chrapanie, rżenie, wrzask i ryk, w jakim się życie z śmiercią zmaga: cóż go to teraz obchodziło: świętszymi ślubami był związany nad ten, który go z jego ludźmi wiąże!
Pierwszy dopadł drugiego rowu, a za nim zwaliło się kilkudziesięciu jego towarzyszy.
— Poddać się! ryknął olbrzymim głosem i tu przerażeni sołdaci jęli rzucać broń i wyciągać ręce w górę.
Teraz już tylko trzeci i najsilniejszy rów.
— Naprzód! krzyczał Janta i obejrzał się poza siebie — zaledwie połowa mu towarzyszyła — on terazby w samotrzeć jeszcze parę takich rowów zdobył — ujrzał nagle na odstęp długości końskiej młodego oficera — szarpnął Czajkę, wyrównał się z nim:
— Władek — gdybym teraz miał paść, to obejmij komendę i rżnij na prawo! Tam poza zburzonym pałacem zabudowania dworskie — tam wróg z pewnością w zasadzce — zajedziesz mu tyły, tego się nie spodziewają — zniesiesz go doszczętnie i zwycięstwo będzie pełne...
Oficer zasalutował.
— Zrozumiałeś?
— Rozumiem!
— Naprzód! krzyczał Janta bezpamiętnie, ale, jakby