Mroczniało w pokoju.
Janta chodził bezustannie wzdłuż niego, tam i z powrotem, czasem odsłaniał kotarę od przyległego pokoju, ale i tam miał za mało miejsca, błądził po korytarzach, znowu powracał, otwierał bezmyślnie szafę z książkami i znowu ją zamykał: obrzydły mu książki, dosyć się już ich naczytał — zresztą nie miał czasu na czytanie, bo teraz całkiem o czem innem musiał myśleć.
Gdyby jeszcze miał Polę przy sobie, możeby było mu się łatwiej uspokoić, ale Pola — spojrzał na zegarek — chciał jej ciężki wyrzut zrobić, że tak długo go samego pozostawiła, ale musiał być sprawiedliwym: godzina jeszcze nie minęła, jak wyszła.
Zaledwie godzina, a to przykre sam na sam, wiecznością mu się wydawało.
Przystanął przy oknie:
Deszcz padał — już drugi dzień deszcz padał.
Na wyciągniętych deszczu strunach łkała i zawodziła ciężka jego tęsknota za krajem, za własną jego ziemią, którą już chyba bezpowrotnie był utracił.
Przytulił czoło do szyb okna i patrzył.
Umyślnie wynajął sobie mieszkanie z dalekim widokiem na ogrody, w których teraz kwitły najróżnorodniejsze kwiaty w długich rzędach lub na ogromnych klombach — przy ziemi na zagonach przykucnęło różnorakie warzywo, a z boku ciągnęła się szkółka młodych, szlachetnych drzewek — umyślnie tu zamieszkał, by choć kilkaset metrów otwartej przestrzeni
Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/6
Ta strona została uwierzytelniona.
Ukochanej mej żonie, Jadwidze,
w najgłębszej miłości
poświęcam.