Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Mimo śmiertelne znużenie, a może właśnie wskutek niego, Nieczuja nie mógł zasnąć.
Przez pięć godzin szturmował nieprzyjaciel pozycyę, którą według rozkazu głównego sztabu oddział trzystu ludzi miał za wszelką cenę utrzymać.
Na wysokiem wzgórzu stały ruiny starego zamku — jedna baszta jeszcze w doskonałym stanie — jeden mur na jakie sto kroków z jednej strony przylegający, jeszcze jako tako zachowany — z drugiej stroma ściana, na kilka metrów gruba, warowna, ale już silnie zniszczona: to forteca komendanta Ponikły, którą miał z swoją garścią ludzi przeciwko przemożnemu nieprzyjacielowi utrzymać.
Poniżej z tyłu pozostały jeszcze szczątki murów dawnych obwarowań — teraz służyły za kryjówkę dla trenu i za plac do opatrunku dla lżej rannych, bo, aby módz ciężko rannych wywlec z pod gradu kul nieprzyjacielskich, które przez pięć godzin ulewą oberwały się nad placem boju, o tem nawet marzyć nie było można.
Całe wzgórza zasiane były trupami — wyścielony nimi był wąwóz głęboko w dole, a stroma ściana przeciwległego wzgórza, na którem teraz spoczywała śmiercionośna baterya nieprzyjacieska, służyła dziesiątkom za rozkoszne podścielisko do wiecznego snu.
W dawniejszym podworcu zamkowym, który się widocznie wskutek zapadnięcia piwnic tak głęboko osunął, że stojący w dole zaledwie głową fundamentu murów mógł dosięgnąć, spoczywał pokotem po krwawym znoju bohaterski batalion