Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

młodego żołnierza, który zdołał w niwecz obrócić wściekłe zakusy nieprzyjaciela, by tą nędzną ruderę zdobyć.
Niebo było wygwieżdżone bez jednej chmurki. Co chwilę tylko przelewały się ogromnemi strugami lejącego się roztopu złota, ciche błyskawice, wieszczące upalny czas i nowy, krwawszy jeszcze znój.
Dziwnie tajemnicze i dziwnie przerażające były te ogniste szerokie strumienie błyskawic, które co chwila ciemny, nieprawdopodobnie uroczyście wygwieżdżony firmament rozrywały.
Jak kto dopadł w nieludzkiem przemęczeniu na ziemi, gdy już bój ustał, tak spoczął.
Jeden wywrócony w znak, inny jakby się chciał sam w siebie wwinąć, tam znowu leżał ktoś krzyżem, jakby straszną pokutę miał odbywać, innemu zasię zwisał z ust ledwo co zapalony papieros — byli i tacy, którzy już sił nie mieli ani munduru rozpiąć, ani szabli odpasać, ci zaś objęli karabiny, gdyby najsłodszą kochankę, a i tacy, którzy, zmożeni snem nie zdążyli się wyciągnąć — siedzieli w kabłąk, z głową między kolana wtuloną.
Jeden tylko Nieczuja usnąć nie mógł.
Czuł takie straszliwe napięcie nerwów, iż zdawało mu się, iż się przez skórę przedarły i teraz nagle z szeroko rozwartemi usty wsysają w siebie wszechświat cały: tajemnice roztopów błyskawic, które się poprzez ciche, śpiące niebo przelewały, tajemnice milczenia wąwozu i kotliny tam w dole i przyczajonej grozy przeciwległego nieprzyjacielskiego wzgórza z jego chytrą, podstępną, straszniejszych jeszcze zniszczeń przeobfitą chucią!
Wszystko spało naokoło. Tylko raz po raz doleciało go jakieś rzężenie konających, chrapanie przemęczonych, szelesty bacznych, cichych wartowników, ale to mu się pewno tylko zdawało...