Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Zbyt przywykł do codziennego rozgiełku, krzyku, wrzasku, by był w tej świętej chwili w stanie objąć ogrom tego strasznego milczenia, które nad tem krwawem polem zaległo.
Snać był niegodzien tej wielkiej uroczystej chwili, którą dano mu było odczuć przed paru godzinami zaledwie, gdy mu komendant oddał lunetę i pobiegł rozdawać rozkazy.
Wtedy zaległa cisza Podniesienia w jego duszy mimo piekielnego rozgiełku bitwy, wrzasku armat, zaciekłej ziapaniny karabinów maszynowych, ogłuszającego wycia granatów.
Teraz spodziewał się, że po każdej błyskawicy nastąpi ogłuszający grzmot, że najdrobniejszy szelest: to wszystko miażdżący, nowy atak nieprzyjaciela, że przemęczone chrapanie towarzysza, to szatański ryk szrapnela, rozdzierający powietrze.
Zawstydził się i głębiej jeszcze zapatrzył się w niebo, rozorywane bezustannie potokami ognia i uroczyściej jeszcze wpatrzył się w straszliwą tajemnicę Jutra, która go znowu całem piekłem nowych męczarń straszyć poczęła.
Nie! nie! Miał to wrażenie, że udało mu się znowu pochwycić korzeń rozwichrzonych nerwów, szalejących w dzikich poświstach na wszystkie strony, jakby się rozbiedz chciały, gdyby tabun rozszalałych koni przed huraganem ognia palącego się stepu — tak! jak jeszcze przed paru godzinami...
Och! jak to było?!
Stał obok Ponikły, który z spokojem przecierał zamglone szkła swojej lunety.
Rozległ się piekielny grzmot. Granat wyrwał na samym wierzchu kawał muru z baszty: sypnęła się chmura na proch zdruzgotanych cegieł — jakiś żołnierz obok jęknął: jedna cała cegła zwaliła mu się na grzbiet — to nic! to nic! bełkotał, uśmiechnął się blado i runął na ziemię.
— Muszę pójść na lewe skrzydło — Pan tymczasem pilnie obserwuj każdy ruch nieprzyjaciela...