Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzał teraz w siebie. Było to jakby jakiś piekielny granat był wybił w jego duszy otwór już nie na dziesięć, ale na tysiąc metrów — cały geyzir ogromnych kęp ziemi, chmury piasku, z wnętrza powyrywane kamienie buchnęły w górę, wysoko ponad nim, który przed chwilą jeszcze stał na wyżynie najwznioślejszego człowieczeństwa — unicestwienia osobistego „Ja“ — w bajurę szarpiącego bólu, aż nazbyt osobistego sromu, bólu, wstydu, gryzących wyrzutów sumienia i jakiegoś wściekłego nakazu, że musi spełnić coś, co tylko jego najosobistsze Ja mu zrobić kazało...
Dźwignął się — poczuł jakieś nieokreślone bóle to w ramieniu, to w nodze — coś zaparło w nim oddech, jakby wszystkie żebra były połamane i podnosić się nie chciały, ale to go wszystko nic nie obchodziło — na co innego teraz patrzył — z całkiem czem innem dusza jego się zmagała.
A już to było pod wieczór i przy końcu nieprzyjacielskiego ataku.
Rogosz z garścią zatraceńców rzucił się w rozwścieczonym pędzie na ostatnie szeregi żołdactwa, które nieprzyjaciel z zaciekłością pchał pod górę.
Jak oberwana chmura zwalił się na bohaterską w nieludzkim trudzie wdrapującą się kolumnę nieprzyjacielską, jednym rozjuszonym zamachem przełamał środek nieprzyjaciela — obrońcy zamku wzięli jedno i drugie skrzydło nieprzyjacielskie pod komendą Ponikły na celny strzał. Nieczuja widział, jak Rogosz wszystkie swe siły z większym, nieludzkim już impetem rzucił na prawo — baterya, usadowiona na przeciwległem wzgórzu umilkła z lęku, by nie bić w swoich — i tu teraz zawrzał zaciekły bój na bagnety, kolby, pięście, noże — oficer, któremu Rogosz zdołał właśnie przyjść na pomoc, rzucił się z nieopisaną furyą na prącego nieprzyjaciela, zwalił go w dół — a nagle, gdy już Rogosz widział pewne zwycięstwo,