Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/7

Ta strona została uwierzytelniona.

przypominały mu dawniejszy jego rozległy park, pola jego i łąki i przestronny ogród z drugiej strony jego dworu: wciąż jeszcze „jego“, choć już dawno przez obcych był zamieszkały — ale tu właśnie rozogniły się rany w jego duszy, a tęsknota za jego ziemią tak nadmiernie wybujała, że nijako żadnej rady sobie znaleść nie mógł.
A oczy jego wybiegały wzdłuż długiego kanału, obsadzonego z obu stron odwiecznemi lipami i gdyby nie woda, byłby to najwidoczniejszy obraz dojazdu od głównej drogi w bok do jego dworu — a tam dalej, gdzie widniał wśród pokracznie pogiętych i pokurczonych drzew owocowych czerwony dach podmiejskiej oberży, tam stała przecież w jego wsi przydrożna karczma.
Nie! tu już dłużej pozostać nie mógł! Tu mu tęsknota zbyt silnie dogryzała, parzyła mu mózg maniackim nawrotem ku własnej jego ziemi, skręcała jego serce dniem i nocą wiercącym wyrzutem, a przed duszą jego wyczarowywała jego własną ziemię, rozścielała mamiące obrazy tego, co bezpowrotnie utracił, do czego już wrócić nie mógł.
Chyba żaden syn marnotrawny nie uginał się pod ciężarem tak miażdżących wyrzutów, żaden nie rwał się tak żrącą tęsknotą do domu ojca swego, jak on do tej ziemi, którą bezmyślnie stracił!
Och! Gdyby tylko Pola rychło wróciła!
Łzy deszczu żłobiły na szybach jednostajne rowki i ściekały powoli w dół, a i dusza jego się rozpłakała tą mroczną, szlochającą godziną, a nad aleją lipową głębiej i głębiej staczało się niebo szaremi kłębami deszczowych chmur.
Rozpędzał drapieżne ptactwo myśli i wspomnień na wszystkie strony, ale na nic: bezustannie wracało z większem i śmielszem jeszcze natręctwem, a w którąkolwiek stronę się zwracał, by się ukryć, natrafiał na nieprzebyte trudności, przeszkody, druty kolczaste, głębokie wyboje i rowy i wilcze doły,