Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

przeraźliwego szumu i huku — ale to pewno tylko w własnej głowie, bo przecież wokoło kamiennym snem spoczywali żołnierze.
Tak! to niemożliwe — to nie mógł być głos Rogosza — Rogosz zdobywa na przeciwległem wzgórzu nieprzyjacielską bateryę.
Taczając się, ale z tysiącem ostrożności, by nie nadepnąć na któregoś z żołnierzy, dowlókł się Nieczuja do na wpół rozwalonego muru — tam, gdzie przed paru dniami, czy też paru godzinami śledził w gorączkowem, a tak nieskończenie spokojnem naprężeniu każdy ruch na polu walki.
Tak! to było wtedy, gdy się już był całkiem z siebie wyzwolił, a jego Ja zapadło się w bezdennej czeluści czegoś, co całkiem do niego nie przynależało, gdy się uczuł marną komórką, mikroskopijnem ciałkiem, chimerycznym atomem gazu, niteczką w poczwarnej masie mięśni — ha, ha, ha!
Kiedy to było?
To przecież niedawno!
Dawno już był znikł Rogosz w głębokim jarze, w który się nagle przerzucił, gdy już stronie, której poszedł na pomoc, zwycięstwo zapewnił.
— Śledź Pan Rogosza — zawołał Ponikło, który teraz osobiście walkę prowadził i Nieczuję całkiem na wywiadowczym posterunku pozostawił, jako że mu bezgranicznie ufał, bo wiedział, że oficerowi, którego twarz czerw bezgranicznej męki toczy i głębokie bruzdy w niej ryje, ufać można.
Nieczuja stał się jednem okiem. Ale jar był głęboki, tworzył zakręty, był gęsto zarosły i nic dojrzeć nie mógł.
Już atak nieprzyjacielski słabł na całem wzgórzu — już szeregi żołdactwa, rozjuszonego nadzieją pewnego zwycięstwa, zdołały ochłonąć i myśleć o ratunku i jakiejś obronie od wściekłego ognia obrońców zamczyska, gdy Nieczuja ujrzał nagle na linii przeciwległego wzgórza, odcinającej się od wid-