cioma ludźmi — tylu ich jeszcze mu zostało — i znowu z tym samem groźnem pytaniem, jakiem mu Rogosz, gdyby niszczącym piorunem duszę rozszczepiał:
— Co znaczą te oczy na fotografii zmarłej, przekłute szpilką?! pytał groźnie Rogosz.
Kiedy to było — kiedy to było?!
Czyż on nic nie wiedział — nic nie przeczuwał — ani odrobinki tego, co między siostrą, a nim — Nieczują — łotrowskim samcem było zaszło?!
Straszliwa chwila milczenia — ciężka, jak parność burzy przedpotopowej.
Zdało się, że musieli się rozstąpić przed czemś strasznem, co między nich ciężarem oberwanej wieczności spaść miało.
— Łotrze! Morderco!
I nic więcej.
A żmija, łaskocząca jego serce delikatnem żądełkiem, chichotała złośliwie:
Jaka szkoda, że Rogosz nie przeczytał na odwrotnej stronie fotografii:
— Przeklęte oczy, które Cię ujrzały — niech się teraz na wieczność całą zamkną!
Chichotała żmija i skręcała jego serce tak pieszczotliwymi oploty, że z więzów swych wyrywać się poczęło i w krtań mu wrosło.
Dławił się i dusił — wyciągnął się na ziemi, znowu się zrywał — wiedział, żeby mu teraz ciężki płacz ulgę przyniósł — ale wszystko to, co miało mu dać wyzwolenie, ulgę jakąś, osiadło kamieniem w gardle. Wyciągnął się wznak, bo nijakiej ulgi znaleźć nie mógł.
— Człowieku! Ty masz ciężką gorączkę!
Nieczuja podniósł się i pilnie się jął przypatrywać nie twarzy, bo na razie nic nie widział, tylko temu głosowi, który, jak zmiarkował, był istotnie realnym i pochodził co prawda z ja-
Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.