Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

kiejś głupiej rzeczywistości, ale w każdym razie z takiej, którą się na jawie żyje.
Wpatrzył się głęboko w głos i rozpoznał go — i zdjął go przeraźliwy strach i lęk, który zimnym dreszczem nawskróś go przeszył:
Głos Rogosza!
I nie doszło go to słowo potajemnie, z którego ucho ludzkie cośkolwiek pojmuje, ani też nie posłyszał go w rozmyślaniu widzenia nocnego, gdy przypada twardy sen na ludzi — ten głos, te słowa były istotne, dobre, słodkie, kochane, tak nieskończenie bohaterskie:
Głos Rogosza!
I opadła mgła z jego oczu, straszny ciężar majaków gorączki spełzł z jego mózgu.
Teraz się ujrzeli.
I znowu straszliwa chwila milczenia — ciężka, jak parność burzy przedpotopowej.
Nieczuja oczekiwał owej chwili, w której ciężar oberwanej wieczności go zmiażdży jednem strasznem pytaniem:
— Kto wykłuł żyjące oczy?
Jednem strasznem przekleństwem i bluzgającą zniewagą:
— Łotrze! Morderco!
Ale nic: przeraźliwa cisza, którą tylko plusk tego kamiennego płaczu, jaki Nieczuję dławił, mógł wypełnić; przywarł do ręki Rogosza, a nie było to całowanie: to włosy jeżące postanowienie, olbrzymi tryumf jednostki, która przestała być marną komórką, jaką kwintilion miliardów innych zastąpić może — wniebowzięte upojenie przeświadczenia, że nie jest tylko marnem ciałkiem krwi, którego zanik tyle znaczy, co zdmuchniecie jednego pyłku nasiennego z olbrzymiego łanu zboża, — ale jednostki, władczyni nad życiem i śmiercią, sędzi sprawiedliwego swych win i — zbrodni: jednostki — świętej Atman — duszy, która pławi się w kałuży, która szybuje w przestwo-