Dwieście luf karabinowych wysunęło się przez otwory strzelnicze, porobione w murze, a gdzie się już mur był od uprzednich granatów zwalił, służył każdy kamień za osłonę: kupa na prędce poukładanych cegieł, otwory w ziemi, powyrywane przez granaty, naprędce pousypywane szańce ziemne.
Znowu świeży granat zrobił wyłom w murze — w szerokim łuku rozsypał się wokoło poprzez do ziemi przykucniętych żołnierzy gruz i cegły.
A teraz jeden po drugim w szybkim odstępie — baszta zatrzęsła się, zachwiała w posadach, a za chwilę cała korona runęła z piekielnym grzmotem w dół podwórza.
Z piorunującą szybkością jęli żołnierze budować z gruzów nowe ochrony — zauważono widocznie tę gorączkową pracę, bo ponad głowami gotowej już do ataku kolumny nieprzyjacielskiej wysłano jeden granat po drugim, — ostatni był celny.
Tuż w murze, przylegającym do baszty, tam właśnie gdzie Nieczuja miał komendę, zrobił ogromny wyłom — rozległ się rozdzierający krzyk śmiertelny: wśród walących się gruzów wiło się w przedśmiertnych konwulsyach trzech żołnierzy — jeden z nich chwycił się za piersi, za głowę, karabin wypadł mu z ręki, runął na ziemię tuż obok Nieczui.
— Jezus Marya! — wybiegło jeszcze z siniałych ust...
— Dziś jeszcze będziesz ze mną w raju — mruknął Nieczuja, i podjął z ziemi karabin.
Czuł w sobie jakiś straszliwy, nieziemski spokój — przeokropną ciszę Przedstworzenia, kiedy jeszcze nic nie było, prócz niego.
Tak! Jego samego — ale już nie jaka marnej ameby, zaczątku ciałka krwi, chimerycznego atomu, ale Jego, Pana nad życiem i śmiercią, Zbrodniarza i Sprawiedliwego, Sędzi zarazem, Orzesznika i Arcykapłana zarazem, który może rozwiązać to na ziemi, co związane w niebie, rozgrzeszyć w niebie, co w sromocie i hańbie dokonane zostało na ziemi.
Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.