Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

Było to mordercze mocowanie się, potworny popis atletyczny walczących w zwierzęcem zapamiętaniu gladyatorów — pierś o pierś; przekleństwa, wrzaski, dzikie okrzyki, jęki rozrywały powietrze i sprzęgały się w piekielny akord z rzężeniem konających, pomiotem bluźnierstw i plugawych klątw nieprzyjaciela, trzaskiem kolb, świstem kul, rozpaczliwych nawoływań nieprzyjacielskich oficerów do nowego ataku.
Ale napróżno!
Obłąkany bawół Nieczuja pędził przed się, ryczał nieludzkim głosem: Pomszczę Cię! Pomszczę! co chwilę nowym bagnetem torował sobie drogę, miażdżył kolbą cofających się przed tem straszliwem widmem Grozy nieprzyjaciół, a za nim w nieludzkim szale, krwi chciwym, mordu, zagładą parł naprzód oddział żołnierzy, których siły do niepojętych rozmiarów wyolbrzymiały: ludzie przestali być żołnierzami, stali się ordynarnymi oprawcami, tratowali leżących podkowami podbitymi obcasami, rozrywali sobie brzuchy nożami, dławili się wzajemnie żelaznymi kleszczami palców, każdy chwytał, co miał pod ręką walił, łomotał, żgał, miażdżył — to już nie był bój, to rzeź, to rozszarpywanie się w kawały, to jedyna przeolbrzymia wola, doszczętnie wyzwolona z wszelkich pęt rozwagi, instynktu samoobrony, oderwana od wszelkich myśli, wszelkich uczuć — wola nieznająca ni bólu, ni cierpień, dźwigająca cielsko z potrzaskanymi członkami, oderwanemi ramionami, pokłótą na rzeszoto piersią... wola: piorun — wola: oszalały huragan...
Oficer spiął konia ku obronie, tak, że dęba stanął — ale już za późno; z potępieńczą siłą wpakował mu Nieczuja ostry bagnet pod żebra, zwalił go z siodła, cisnął się na niego, wdusił żelazne palce w żyły jego karku, ściągnął dłoń z rozjuszoną wściekłością, zawył nieludzkim głosem: „Pomszczę Cię! pomszczę!“ Coraz zajadlej dusił — kogo? siebie samego — niechlujnego samca, którą oszukana noc poczęła? chrzęst, trzask,