Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

rzężenie — strumień krwi obżygał Nieczuję, a nagle jęła pomszczona Noc kojąco opadać na jego oczy — słonecznym blaskiem roziskrzyły się gwiazdy przy jej zmierzchaniu, a nie potrzebowała oczekiwać światła zorzy porannej, bo dwoma szerokiemi strugami lało się z jam wykłutych oczu Onej, którą był zbrodnią swoją zamordował, a która go teraz do wiecznego życia powołała, do ogromu tego Ja, które nad Życiem i Śmiercią włada.
Słyszał jeszcze jakieś charczenie, jakieś wrzaski — jasnowidząco wiedział, że Rogosz jak oberwana chmura spadł mu na pomoc...
Rogosz! Rogosz!
Ktoś obejmował jego głowę, ktoś całował go gorąco: Rogosz!
Siłą, z cudem objawienia graniczącą, zerwał się z ziemi:
— To Ty?! Ty?! Rogosz?!
A Rogosz całował jego ręce i zapłakał jak małe dziecko.
Pomszczona Noc otuliła najrozkoszniejszymi swymi czary duszę Nieczui, a dusza jego rozpłakała się uniesieniem Wniebowzięcia.
Teraz począł się do nowego życia: mąż — Wola, mąż — Czyn, mąż — Zaranie do nowych czynów, nowych poświęceń, mąż — Jutrzenka wielkiej Przyszłości.
Pomścić naszego! — ryknął Rogosz z krwawym płaczem i zwalił się z swoim małym oddziałem na połamane szeregi nieprzyjaciela, które w dzikim popłochu, grozie Sądu Ostatecznego i w ślepem przerażeniu pędziły na oślep przed się — tylko tu i ówdzie wyciągały się błagalne ręce, ale nie było pardonu: jedna tylko bezduszna, mściwa, rozjuszona, włosy na głowie jeżąca rzeź: nieprzyjaciel, który do ostatniej chwili walczył z rozpaczliwem bohaterstwem, cofał się z początku w jakim takim jeszcze porządku, poszedł teraz całkiem w rozsypkę. Na nic się nie zdały rozpaczne nawoływania tych paru