Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/90

Ta strona została uwierzytelniona.

Młody oficer Oksza otrzymał rozkaz, by nie tylko zbadał możliwość jakiejśkolwiek ochrony w tych niedostępnych błotnistych kniejach wysokopiennych chwastów, trzciny, sitowia, tataraku i wszelakiego zielska wodnego, ale poszukał dróżek i miejsc, na których człowiek bez zapadnięcia się mógłby nogą stąpnąć — a przedewszystkiem miał Oksza wybadać siły nieprzyjaciela, który już od tygodnia zakwaterował się w małem miasteczku o kilka kilometrów odległego od miejsca, w którem się bagna i torfowiska rozpoczynały i pustoszył wsie okoliczne, licznie wokół rozsiane.
— Zdołasz Pan temu zadaniu podołać? pytał Ponikło i patrzył swoim przenikliwym wzrokiem na młodego oficera.
Oksza wyprostował się.
— Jestem nieskończenie komendantowi wdzięczny, że mnie właśnie dostał się w udziele wysoki zaszczyt tej misyi.
Ponikło przeszedł się w milczeniu po kurnej izbie chłopskiej chałupy, która mu za sztabową kwaterę służyła.
— Pan musi zdać sobie sprawę z niezwykłej trudności i niebezpieczeństwa tej wyprawy — Ponikło przystanął — to tak — no! nie chcę Pana straszyć, ale to rzeczywiście tak, jakbym Pana wyprawiał na drogę, z której się nie wraca.
Oksza uśmiechnął się nieznacznie.
— Ja wrócę komendancie!
— A ja Panu powiadam, że babka na dwoje wróżyła — Ponikło spojrzał na niego prawie surowo — a mnie strasznie trudno poświęcać moich najlepszych ludzi...
Oksza przybladł.
— Gdybyś mi, komendancie, mówił drżącym głosem — w tej chwili był przypiął do mego munduru najwyższą odznakę wojskową, nie byłbyś mi zrobił większej radości jak Jego ostatniem powiedzeniem. O śmierć mi nie chodzi, bo są ludzie, którym jej tajemnice są zażyłe i ich nie straszą — spojrzał nagle wylękniony na Ponikłę, bo czuł, że za dużo powiedział —