Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

odetchnął... Z głębokiem szczęściem podejmuje się tej misyi, nie tak trudnej zresztą dla mnie, bom z tajemnicami moczarów, bagien i torfowisk od dziecka obeznany i zaszczytnego zaufania komendanta nie zawiodę. O jedno tylko proszę, bym sam mógł sobie ludzi wybrać.
— O ile się zgodzą.
— To właśnie ci, których sam do obozu przywiódłem i za nich ręczę — pójdą za mną choćby w piekło.
— To idź! Ponikły „Ty“ było najwyższem i jedynem odznaczeniem, jakiem rozporządzał.
— Tylko mi wracaj! A ilu ludzi weźmiesz?
— Pięciu.
— Mało.
— To mi zupełnie starczy. Taki Wojtek Cylka naprzykład za dziesięciu starczy — zamyślił się nagle.
— Jaki Wojtek? podchwycił Ponikło, obdarzony tak niesłychaną pamięcią, że prawie każdego żołnierza znał — Wojtek Cylka — aha! coś o nim słyszałem — jakiś tajemniczy...
— Ponoć bardzo nawet — uśmiechnął się nieswojo Oksza — ale na nim polegać można.
— No dobrze! Ponikło wyciągnął rękę — jutro o czwartej rano w drogę.
Oksza uścisnął podaną mu rękę, zasalutował i wyszedł.


II.


Oksza, zmordowany nad siły niesłychanie uciążliwą i wyczerpującą pracą dzienną rychło zasnął twardym, kamiennym snem.
Budził się co prawda z niego, bo miał w głowie, jakby jakiś bezlitosny zegar, który z katowską, iście precyzyjną sumiennością wydzwaniał w jego mózgu kwadranse, półgodziny i go-