Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

wadzi dziecko nad urwistemi przepaściami — wiązał go na linie i wciągał pod górę i podsadzał go pieczołowicie, by mógł się Janusz chwycić jakiegoś wysterczającego skrawka skały aż po ono miejsce, gdzie stał on ruchomy kamień...
A za każdym razem, gdy wciąż od nowa tę straszną podróż odbywał, błądził dniami i nocami wzdłuż pięścią rozszalałego Boga pogruchotanych, a jeszcze hardą wściekłością i zapalczywym gniewem zbrodni w górę wystrzelających skamieniałych tryśćców, czołgał się w zmagających się z sobą w rozjuszonych zapasach wąwozach poprzez wąziutkie zdradliwe przesmyki i kominki, ranił się do krwi na piargach spływających w dół źlebów, obtłukiwał się o wżłobienia skał, między któremi zwalały się w dół rozwścieczone wodospady, aż znowu powracał na on taras w zgliszczach stojącego hoteliku, który był się niedawno spalił — tam, gdzie mu tak dobrze było spocząć i sił do nowej, a właściwie tej samej wędrówki nabierać...
Oj nie! To nie ta sama! Teraz czekała go najcięższa droga: wąziutka ścieżka naokoło jeziora aż do onej chaty, w której On-Ona mieszkali, święta Synteza, którą on swoją zbrodnią rozerwał.
Wiedział, że tą drogę odbyć musi, ale, ile razy podnosił się z ziemi, znowu opadał: nogi były jak z ołowiu, głowa zaś, jakby napęczniała olbrzymia bania chwiała się na jedną i drugą stronę, a ramiona, jak suche, zdrętwiałe patyki zgiąć się nie mogły.
Ale za nim stał Janusz!
Nie! Nie stał, bo on tam stać nie mógł — on wysłał tylko za nim swoje oczy, a ból, który wwiercone w niego spojrzenie Janusza mu sprawiały, mięśnił chwiejące się kolumny jego nóg — i tak wlókł się krok za krokiem w nieskończonych odstępach ku onej chacie, na której progu stała niewiasta, żona Janusza, cała w ogniu niepojętego cudu.