Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Góry od strony wschodu, gdzie stał ów kamień ruchomy, kamień, na którym siadł Janusz niebaczny, w ogniu stanęły.
Było to, jakby z niewidzialnych źródeł poza niebios krańcami lała się z poza turni, wierzchołków, grzbietów górskich, wśród których łona zbrodnia dokonaną została, ciecz roztopionego złota w bezżarnym blasku stygnących słońc, ale nie strumieniami, tylko ogromnemi, płaszczyźnianemi płachtami: olbrzymia rozcień, jaką słońce w częściowem zaćmieniu na cały świat rzuca, ale rozcień, do czerwieni rozpalona, światłem dyszącą, ale światłem zimnem, niejako metalicznem, a cichem, pooranem tylko ciemnemi kreskami, gzygzakami głosek:
Oto zbrodniarz-bratobójca w niziny zstępuje!
A świetlista ta rozcień, poorana kreskami tych liter, zlewała się coraz niżej i niżej ku jeziorowi, przerzuciła się w bok na przylegające gór pasma, szturmowała z szaloną szybkością gwałtownego przypływu wód oceanicznych coraz szersze i dalsze gór obszary aż po ono miejsce, gdzie Kain — zbrodniarz-bratobójca — Abla był z ruchomego kamienia w przepaść strącił...
— Kainie! Kainie! Gdzież jest brat Twój?!
Cały widnokrąg był zalany potopem cienia, który się był pożarem zajął, a w tym świetlistym cudzie widział, jak niewiasta wyprężyła się w górę, gdyby straszliwy łuk zemsty, wyzwolony z cięciwy — widział ogromne, w powietrzu latające ręce, które się nagle zacisnęły w potworne, miażdżące pięście, — pięście, jakby od całego ciała oderwane, samoistne Erynie Pomsty i Potępienia — pięście, które go potępieńczą siłą na miazgę rozbijały.
— Zbrodniarzu! Bratobójco! Kainie! Świat cały rozwył się tym piekielnym krzykiem, wyciem, skowytem potwornym śmiechem tryumfującego Szatana, który lągł — Wojnę!
A zarazem otworzyła ziemia chciwie usta swoje, by przyjąć krew brata z ręki bratobójcy.