Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.
J

Jestem zupełnie spokojny — i bardzo, bardzo zmęczony.

Tylko w głębi, gdzieś w dalekiej głębi coś mnie boli. Coś szuka równowagi, albo też wije się w skurczu ostatniej agonii.
Coś zniknęło w mej duszy. Ów mistyczny punkt, ku któremu wszystkie siły zmierzają. Zdaje się, że potworzyło się tysiące ognisk sił i to, co było jednolitem rozpadło się na tysiące skorupek.
Myśli moje, jakby odemnie nie zależały. Przychodzą i idą same ze siebie bez związku, niczem niekiełznane.
Niektóre wydają mi się w kształt czerwonawych łun wzdłuż fioletowych gloryi, co okalają głowy świętych, tak jak się widzi interferencye gazowych latarni po przez ściekający na brudnych szybach deszcz — a wszystko nikłe, słodkie i miękkie.
Niektóre widzę w kształt nieskończenie wydłużonego promienia światła, co padł na pomarszczoną toń rzeki. Gdzieś w dole odbija się zło-