Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.

kładnie, jako olbrzymie, nieskończone spektrum, z krzyczącemi, pstremi liniami.
Ich barwa przypominała mi kolor, jakim był obmalowany lew assyryjski w jakiemś muzeum.
Dziwiło mnie tylko, że widziałem tak dokładnie ultra-fioletowe promienie, ale nie jako barwę, tylko w kształt fali, odbitej o skały, zdawała się ustawicznie wracać po przez szeregi napływających bałwanów.
Widziałem muzykę w palących się pożarną łuną, żgających, wielkich płomieniach barw. Z początku czułem coś jak ogromne ognisko gangreny, tak to wszystko chwilami bolało.
To znowu gasła pożoga, a wtedy uczuwałem, że lecę w jakąś otchłań, zaprzepaszczam się, a wtedy chwytałem rozpacznie naokoło siebie, by się znowu wdrapać w górę.
Tylko tego nie rozumiałem, jakby to coś w mej duszy doszczętnie wyrwać, jakby to zębami uchwycić — tkwiło głęboko, czułem coraz dotkliwiej, a wyrwać to musiałem — to coś, o czem zachowa-