Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/19

Ta strona została przepisana.

Stanął i patrzał długo na bukiet kwiatów i na czerwoną wstążkę z tem tajemniczem imieniem…
Tak, — ona gibka i wiotka jak łodyga tuberozy, a oczy jej czyste, jak te dwie białe gwiazdy na słaniającej się sennie tuberozie.
Znowu zastanawiał się nad swoją wizyą…
To tajemna chwila, kiedy słońce się budzi — pomyślał…
Patrzał długo przez okno na śnieżne pola pozamieścia — w pierwszym brzasku błękitniał śnieg; rozlewający się pasek jasnych tonów wił się w wężowych liniach na krańcach nieba…


Odtąd już nie mógł się pozbyć wizyi tej drobnej twarzy z ciemnemi gwiazdami, co swem światłem krążyły w jego żyłach — przed oczyma miał ustawicznie jej gibką postać wpół dziecka, wpół kobiety, wkształt smukłej tuberozy z dwoma białymi kwiatami…
Całemi godzinami myślał i marzył.
I wciąż i ustawicznie te same zjawy przesuwały się przed jego oczyma. W głębi jego duszy splotły się nierozerwalnie widzenia ziemi jego, korowody tonów i pieśni, zapachy kwiatów, ciemna burza i odbicie bladych gwiazd w rozkipieniu fal morskich.
Nie rozumiał całego związku — zdawało mu się czasem, że ona — to jego ziemia w całej swej wiosennej tęsknocie kwiaty, które mu dała, to strój, wiecznie odmienny, a wiecznie ten sam kształt jej duszy — oczy jej, to…