Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/20

Ta strona została przepisana.

Przerywał natłok myśli, chwytał kwiaty, zasypywał się nimi, tarzał się w nich, odurzał się i marzył i śnił o niej…
Już ją miał w swoich ramionach, podrzucał w namiętnym uścisku na swe piersi i całował — całował…
A naraz zrywał się w gwałtownem postanowieniu: musiał ją odszukać — musiał! Byle tylko pochwycić jeden promień jej oczu — byle tylko jeden przebłysk, jedno okamgnienie jej spojrzenia, a pozna ją — niezawodnie pozna ją…
I błądził całymi dniami po ulicach miasta, całemi godzinami siadywał w alejach, co miasto opasywały — tysiące ludzi przesuwały się przed jego oczyma, w każdej twarzy dziewczęcej dopatrywał się jej, każde spojrzenie zdawało się wświecać w jego żyły tę samą rozkosz, jaką jej oczy mu serce aż do dna przepaliły — ale wciąż to samo rozczarowanie: to nie ona!
A jednak czasami słyszał w wieczornym zmroku tuż po za sobą odgłos kroków, gdyby łopot niespokojnych skrzydeł co lada chwila do lotu zerwać się miały — czasami widział błyskawiczny przebłysk jakichś ciemnych oczu, co z nieznanych dali, czy też pobliży w duszę mu się wgryzały — raz uczuł je miękką, pieszczącą dłoń w swojej, gdy stanął w ciemnym kącie kościoła i chłonął smutną zadumę wieczornych modeł, ale gdy się odwrócił, gdy oczyma wżerał się w mrok, by go w świetliste szmaty rozstrzępić, widzenie pierzchało; pozostał tylko cichy przebłysk oczu, ciepły oddech ręki, a wzdłuż nerwów spłynął kształt wiotkiej, gibkiej tuberozy z dwiema białemi gwiazdami.