Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/22

Ta strona została przepisana.

wić w bezmiernej sali w dwa rzędy, — ciągnące się od stóp tronu, aż w głąb pałacowych ogrodów.
I ubrany w bisior i purpurę siedział długo na swym tronie, wpił się twarzą w obie dłonie, patrzał w długie szeregi, drżących oczekiwaniem i przeczuciem dziewic, z których każda z rozkoszą stałaby się jego niewolnicą — patrzał i myślał…
Która?
Jakżeż ją odszuka w tym czarownym lesie jasnych, czarnych, czerwonych główek?
A serce jego wyczuje ten jeden promień tych jednych oczu wśród tych drżących, nieśmiałych, wstydliwych, to znowu palących i wyzywających spojrzeń, co w jego oczy spłyną?
Która?
Ta, której oczy płomienia gdyby grono wilczojagody, co na dzikich porębach wyrosła?
Ta, z której łagodnych oczu raz po raz wytryśnie krwiożerczy płomień ułaskawionego tygrysa?
Ta, po której stronie przeleci błyskawica, co z serca wyrasta i cichym smutkiem na twarzy się rozlewa?
Ta, której ręce opadły, gdyby zwiędłe lilije, czy ta, co jagody swych piersi w kuszące dłonie ujęła, czy ta z kształtami lśniącego węża, czy ta, co z promieni gwiazd, zda się, wykwitła?
Silniej jeszcze wpił twarz w swe rozpalone dłonie, bo czuł, że jej nie odnajdzie — szereg spływających się ze sobą kształtów, twarzy, oczu, zamącił duszę królewską…
Zstąpił zwolna z tronu — a szereg dziewic słaniał się jak świeży las białych brzózek, gdy wiatr przez niego przewieje.