Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/24

Ta strona została przepisana.

spłynęły ciemną falą po białych liliach — naraz klękła, wyciągnęła dłonie i spojrzała na niego.
To ona!
Chwycił się oburącz poręczy tronu i z lękiem i przerażeniem wyszeptał:
Tyś mi dala kwiaty?
Skinęła głową…


Przebudził się — zerwał się na równe nogi, wyciągnął ręce z głośnym krzykiem — daremnie — wszystko zanikło…



Chwilami zdawało mu się, że oszalał.
Nie był w stanie o niczem myśleć, zapełnił swe pokoje kosztownem podzwrotnikowem kwieciem, chłonął zapomnienie i jad zabijających snów.
Budził się z snu, by pogrążyć się w drugim, coraz dzikszym, coraz namiętniejszym…
Śnił, że jest potężnym magiem…
Przez trzy dni i trzy noce przygotowywał się do potężnego zaklęcia. Trzy dni i trzy noce wgłębiał się i odczytywał znaczenie tajemnych znaków, spisanych w książkach, zamkniętych na siedm pieczęci; pisał i wbijał sobie w pamięć ukryte runy, które wywoływały nieznane potęgi; trzy dni i trzy noce upajał się jadowitymi wywarami roślin, co kwitną w tajem-