Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/30

Ta strona została przepisana.

Ta, wiotka i pyszna, upojona swym własnym przepychem —
I ta bezpierśna, w kształt smukłego efeba, i ta silna i giętka w kształt klingi z stali damasceńskiej…
A przecież żadnej z nich nie kochał.
Porzucał je bez żalu i nie czuł żalu, gdy go porzucały; a gdy się cofał w tył całą długą drogę swego życia, nigdzie nie napotkał złamanego kwiatu; żadna nadłamana i owiędła gałąź nie mówiła mu: tędy burza przeszła.
Więc to miłość — szeptał — godzina cudu —
Gwałtownie wyrzucił z mózgu namiętne obrazy rozpasanych heter i niewinnych gołębic — wzdrygnął się przed wizyą nagich postaci, lubieżnych splotów, rozpasanych krzyczącą namiętnością rąk i ramion, i z dziecinną częścią szeptał: Godzina cudu — godzina cudu…
I myślał — myślał…
Kochał ją, jak kiedyś rozlaną strugę światła na morzu ukochał.
Widział olbrzymi, granitowy słup latarni morskiej na cyplu wysokiej skały.
Pomnął dziwaczne kształty tej skały. Jak gdyby olbrzymi, w niebo wyrastający nawrót bałwanów morskich nagle skamieniał w chwili, kiedy się rozstrzępioną grzywą śnieżnych pian miał zwalić w przepastną czeluść morskiej kotliny.
Na najwyższym szczycie skalistego grzebienia strzelał wysoko ponad morzem granitowy słup.
Całemi nocami siedział przy ognisku elektrycznego świa-