Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/32

Ta strona została przepisana.

ło wodne opary, jak się rozlewało tuż przed jego oczyma białą łuną, a przedrzeć się nie mogło.
Ale najwięcej ukochał je, gdy w dzikich podrywach szalało na rozpienionem morzu, kiedy posady granitowego słupa drżały, jakby były targane trzęsieniem ziemi, a rozhukane kołowroty bałwanów morskich, podrzucanych huraganem, biły z wściekłym hukiem o pryzmaty latarni.
Takiem, ach takiem było światło, które oczy jej w żyły mu wświeciły:
Miękkie i pieszczące jak ta biała dłoń, co legła na łonie morza — spragnione żarem milczących ust, co po piersi dziewiczej błądzą — drżące i rozkoszne rozigraną pieszczotą złotego haftu promieni; rozpaczne niemocą długich, ostrych palców, co napróżno szarpią ciężkie opony najzawiłszych tajemnic; rozpasane bólem świetlnego węża, co z huraganem poszedł w krwawe zapasy.
I w tej samej chwili — w godzinie wielkiego cudu przekształcił mu się cały świat. Wszystkie formy i kształty zlały mu się w jedną giętką, wiotką linię; całe potopy barw, promieni światła spłynęły w jeden ciemny, gorący blask; ocean dźwięków, drgnień, ruchów, gięć i fal rozkwitł jednem pysznem kwieciem pieśni — pieśni, którą była ona — ona jedyna.
I na toż go jego ziemia wydała, na toż rysowała i żłobiła swoje kształy w jego duszy, by się jej postać w nią zlać mogła, jak w odwiecznie przygotowaną formę?
I na toż spływał w jego oczy czar nocy księżycowych na cmentarnie pustych ugorach i rozkosz i ból światła, co morze ukochało i blask słońca, drgającego w upalne południe nad