Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/35

Ta strona została przepisana.

gwałtownie w górę, jak w konwulsyach tężca, słaniały się po ziemi, jakby się w nią wgrzebać chciały, a całe poła białych narcyzów patrzały w bezmyślnej rozpaczy, krwawemi oczyma przed siebie.
Białe narcyzy, z oczyma, co słupem stanęły i krwią zachodziły, krwią, co zwolna ściekała po smukłych łodygach…
A ponad tą wielką białą, krwawemi łzami zaszłą równiną, wybiegły dwie wiotkie, wyniosłe łodygi; dwie białe gwiazdy zakołysały się w powietrzu, pnąc się coraz wyżej, wdarły się rozkoszą nadziei w ciemne gąszcze nocy, stuliły główki, a oczy ich wpatrzały się w milczeniu świętych przeczuć w siebie.
Ale naraz wypełzał zloty wąż w górę, czołgał się zwolna wzdłuż wiotkich trzcin białych narcyzów, okręcił się wokół pierścieniem, oplótł je złotą błyskawicą swego ciała, wyprężał się i kurczył, piął się coraz wyżej, a z maleńkiego pyszczka wybiegły dwa długie żądła, dwoje rubinowych oczu zachichotało migocącym blaskiem, — już sięgał białych listków kwiatu, już wpijał swe żądło w milczące oczy narcyzów…
Zerwał się z łóżka.
Cóż to? Więc to nic był sen?
Na biurku tkwiły w wazonie dwie długie łodygi narcyzów z dwoma ogromnymi kwiatami. Wokół nich wił się wąż w dziwnie pokurczonych splotach, wyprężywszy wysoko gibką szyję z małym łebkiem, w którym lśniła głęboko osadzona para ócz rubinowych.
Podszedł do biurka zdziwiony — dwa ogromne kwiaty dyszały jakimś namiętnym żarem, jakąś rozkoszną pieszczotą w silnym oplocie bronzowego męża.