Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/36

Ta strona została przepisana.

Wyjął łodygi z bronzowych pierścieni, wziął chłodny metal węża do ręki, przyciskał go do rozpalonych skroni, głaskał go, przesuwał wzdłuż ciała, położył na biurku, patrzał długo na niego, — znowu go brał do ręki.
Zdawało mu się, że to żywy wąż został wrzucony do masy jakiegoś roztopionego metalu, i tam stężał w skurczach śmiertelnych.
Spojrzał na narcyzy: oczy ich nieruchomo w niego wlepione z jakimś wielkim smutkiem, z jakąś nieprzebraną tęsknotą. Czuł, że te milczące oczy żyją, że wdrażają się wielkiem pytaniem w jego oczy, szukają odpowiedzi, pragną, by do nich przemówił, by je do serca przytulił i pieścił.
Czyżby się sama zaklęła w kwiaty i w tego węża?
Przesyciła je swym oddechem, rozpieściła tęsknotą swego ciała, upoiła rozkoszą swoich ust?
Całował długo milczące oczy narcyzów; zdawało mu się, że wielkie, ciężkie powieki zamykają się w drżącem pragnieniu, rozkoszą obezwładniona głowa w tył się przechyla, rozpalone usta się otwierają, szukają jego ust, wpijają się nagłe z gwałtowną żądzą i ssą krew z jego warg.
Bronzowy wąż w jego rękach począł nabierać życia i prężyć się; a naraz oślizgł mu się wzdłuż piersi, oplótł go lubieżnem, drgającem ciepłem jej ciała, tarł się o niego, znowu go obejmował i ściągał, ściągał stalową obręczą. — Ale nie! — to już nie był wąż, to była ona — czul jak się pierścienie jej członków rozluźniały i znowu ściągały w bolesnych uściskach; wzdłuż jego ciała drgało jej dyszące pragnienie, gdyby krzyczące błyskawice w poświcie burzy, jej serce biło mu o piersi