Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/37

Ta strona została przepisana.

ostremi skrzydły, usta jej wgryzły się w jego szyję i w coraz namiętniejszych splotach, uściskach wtuliła, wwinęła go w siebie…


Porwał się i patrzył błędnie w mrok pokoju.
Jestem chory, pomyślał, — ściskał kurczowo bronzowego węża i gryzł łodygi narcyzów.
Nie wiedział dokładnie, co się z nim dzieje.
Czuł tylko znowu olbrzymią posowę nocy, roztęczonej nad nim w kształt kamiennych sklepień gotyckich.
Było ciemno; tylko dwie wielkie, białe gwiazdy narcyzów słaniały się na wiotkich trzcinach łodyg wysoko ponad równiną białego, łzami zaszłego kwiecia.
Darł się przez gąszcze potwornych roślin, co, zda się, wszelki jad ziemi, wszelką truciznę wszechświata w siebie wchłonęły.
Błądził po mokrych zaroślach, wśród krzewów słodkogorza, co fioletowym kirem żałoby oplatały jego nogi, szedł wzdłuż płotów wilczojagody, co kwitły złowrogą czernią lśniących gron; łodygi szaleju wykrzykiwały brudnem, popielatem kwieciem upiorne czary; a po przydrożach straszyły go bielmem zaszłe oczy dziędzierżawy; biły go po twarzy wysokie byliny blekotu; oślepiały go jaskry, co się paliły płomiennymi językami ogniów halnych.
Szedł przez tajemniczą a lubieżną senność wielkich pół maku; przedarł się przez białą równinę kwiecia narcyzów; słyszał, jak w głos zaśmiały się dwie gwiazdy, co się kołysały na