Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/38

Ta strona została przepisana.

wysokich prętach; zabłysły mu w oczach dwa rubiny złotego węża, co te dwie łodygi oplótł namiętnym pierścieniem jej ciała, — aż naraz stanął przerażony:
Zewsząd ścieśniała się przestrzeń, z odległych dali biegła ku niemu, zwężała się i ścieśniała wokół niego, okoliła go murem i ujrzał się w jakiejś tajemniczej sali, coś w kształt świątyń eleuzyńskich, w których się odbywały dziwne misterya; coś w ksztat hali, w której półbogi germańskich północy miewały w świetle zorz polarnych swe tajne narady; to znowu zdawało mu się, że jest w podziemnych pieczarach Indyi, w których kapłani Thuggów do oczu ofiar przysądzają jadowite żmije; to znowu widział się w gotyckiej kaplicy książęcej warowni, gdzie świętokradzcy mnisi odbywali wśród najdzikszych orgii obłąkanych potępieńców na ciele nagiej kobiety swe sabathy szatańskie.
Patrzał zdumiony.
Z sklepienia wisiała lampa wysadzana rubinami, brylantami, szmaragdami, wielkimi jak pięść chryzolitami — a poprzez czystą wodę drogich kamieni lala się toń czarodziejskiego światła, światła dogorywających rubinowych słońc, zlanego z zieloną rozwieją miliardów błędnych ogników.
I w strasznych czarach światła, — które może kiedyś ziemię w twórczy szał smagało, kiedy jeszcze kipiała odmętami warów i ogni, — ujrzał wzdłuż ścian miast gzemsu dziwny ornament.
Jedna i ta sama głowa kobieca z coraz to innym wyrazem, innym smutkiem, inną namiętnością, innem pragnieniem.