Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/39

Ta strona została przepisana.

To jej głowa i cała nieskończona pieśń jej duszy, myślał zdumiony.
Widział ją czystą i niewinną, jak dziecko z oczyma białej tuberozy — cichą, jak odblask gwiazd w czarnej toni — łagodną jak echo fletni pastuszych w nocach wiosennych, odurzonych zapachem kwiecia bzowego —
to znowu smutną i rozbolała, jak kwiat czarnej róży w duszącym upale sierpniowej południcy; tylko czasami szarpnie się wielki krzyk z duszy jak dźwięk dzikiego akordu, co przerywa rozpaczną zadumę trawy kołyszącej się na pustych stepach —
to znowu żądną i spragnioną, jak pęk kwiecia makowego słaniającą się w odurzeniach oddania się; jakgdyby przez senne rozkoszne marzenie przewił się wąż gorących, namiętnych tonów, dyszących żądzą i żarem pragnienia.
Raz widział jej oczy zaszłe mgłą upojenia, to znowu rozpustne i wyzywające, jakby były spowite czarem indyjskich konopi. — Na jednej twarzy widział usta jej jak kwiecie róży mistycznej — inne rozpasały się krzykiem otwartego kielicha orchidei, znowu inne, dumne i pyszne, z wargami wydętemi, w kształt kwiatu jasnoty lub wyżlinu.
Cały nieskończony szereg główek — jednej i tej samej główki — we wszystkich wyrazach i przemianach: cala nieskończona skala smutku, od pierwszego drgnienia tęsknoty aż w głębie odmętnych rozpaczy — cała nieskończona pieśń miłości, od pierwszego pędu serca, co rumieńcem twarz zalewa, poprzez wszelkie tęsknoty i nieświadome pragnienia aż w czelustne piekło rozpasanych demonów żądz — cała nie-