Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/41

Ta strona została przepisana.

Byłam czysta jak kwiat lotosu, kiedy Boga rodził: tyś rozbił świętą lampę mej duszy, rozlałeś w moje żyły zamknięty żar, przepaliłeś mi duszę aż do dna jadem żądzy i namiętności, a potem ukrzyżować kazałeś.
Głos jej stał się naraz dziki i namiętny:
Pomnisz, kiedy rzezańcy twoi wbijali złote gwoździe w białe lilie mych ramion — krew tryskała promieniem, a jam ci urągała, plułam przekleństwa w twoją twarz, wgryzłam jad zemsty w twoją duszę…
Chodź, chodź, biedny niewolniku krwi, którąś w szal rozsmagał w objęciach moich — chodź w piekło i rozpustę, którą w sobie rozpasałam — ukrzyżowałeś mnie, a tarzasz się przede mną…
Przyczołgaj się do moich stóp, bliżej — bliżej! Czołgał się ku niej, chwycił oburącz jej nogi, porwał ją w wściekły uścisk…
I rozległ się krzyk:
Asztaroth! Asztaroth! Matko piekła i rozpusty…
Lecz w tej samej dłoni przewiał wzdłuż jego czoła świetlany, nieskończenie czysty oddech liliowej dłoni…


Bał się otworzyć oczy, bał się, że to znowu sen — tylko już anielski — sen…
Zniknęły mary i szatańskie zmory; czul tylko, jak dłoń jej głaskała czoło jego, jak raz po raz zamykała mu cichemi usty