Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/43

Ta strona została przepisana.



Było już późno w południe, kiedy zmęczony, strawiony gorączką, zwlókł się z łóżka.
W uścisku bronzowego węża konały dwie łodygi narcyzów.
Dlaczego unika mnie, czemu ucieka, kryje się przede mną? myślał zrozpaczony.
Myśli się plątały, tysiąc domysłów skrzyżowało się w jego mózgu, tysiąc postanowień, tysiąc błyskawic prześlizgło się przez duszę, ale w końcu padł wyczerpany na krzesło: nic nie rozumiał.
I przemyślał wszystkie męki, wszystkie szały i obłędy, jakie przecierpiał od czasu, jak mu dała te kwiaty…
Ból się w nim wezbrał i jakaś dzika, nagła nienawiść.
Na krzyż ją wbić każę, na krzyż, powtarzał z błędnym uśmiechem.
Zamknął oczy i z rozkoszą pastwił się przedśmiertną męką swej niewolnicy:
W olbrzymim dziedzińcu pałacowym, gdzieś w Ekbatanie.
Wokół stali jego wojownicy, w ciężkich srebrnych hełmach; mieniły się w słońcu złote łuski ich pancerzy oślepiają-