Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/47

Ta strona została przepisana.

zdała będę mógł iść za tobą, że raz po raz pochwycę twe jedno spojrzenie, że postać twa, muzyka twych ruchów, twych linii i kształtów spłynie bezgraniczną rozkoszą wzdłuż moich nerwów.'
Pozwól, pozwól — ty nie wiesz, jak się męczę, jakie błędne sny mnie w szał wprowadzają; dziś w nocy zdawało mi się, że… że… wikłał się i plątał, męczył się niesłychanie, wyrzuca! słowa z trudem, gubił się, zapominał, o czem jej chciał mówić:
— Powiedz mi przynajmniej, że mam odejść; jedno słowo mi powiedz…
Po jej twarzy spływały duże łzy, ale ani jedno drgnięcie twarzy, ani jeden ruch nie zdradzał, że płacze. Płakała cicho krwią serca, płakała, jak płacze biała mewa, gdy się zdaleka zabłąka i drogi z powrotem znaleźć nie może.
Czuł, że świat się w nim zapada. Jakiś straszny beznadziejny smutek zlewał się w głębie jego duszy, coraz silniej, coraz głębiej — szedł obok niej jak w chwili ostatniej zagłady, kiedy już słońce na zawsze zagasa, a wieczna noc roztęcza się nad ziemią w kształt ciemnych, wilgotnych sklepień gotyckich.
Szedł, a zdawało mu się, że idzie na kraniec świata, by się przeprawić na tajny brzeg nieznanych krain, gajów śmierci, uroczysk strasznej, skamieniałej ciszy, zastygłego powietrza, w którem zawisły wielkie, nieruchome ptaki bez życia.
Coś z niego przelewało się w nią, może uczuła ten sam bezmierny smutek, to samo przeczucie wiecznej ciszy śmierci, lęk przebiegł dreszczem przez jej ciało, wsunęła swe ramię w jego, przytuliła się lekko do niego.