Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/48

Ta strona została przepisana.

— Boję się — szepnęła cicho.
Patrzeli chwilę, przerażeni, na siebie. Oddech zaparł się im w piersiach w oczekiwaniu czegoś strasznego.
I w tej samej chwili przewaliła się olbrzymią falą cala jego Golgota ostatnich dni, cała męka, jaką przeżył. Jakiś dziki gniew rozpalił mu się wściekłem słońcem w głowie, schwycił ją wpół nieprzytomny za ręce i szeptał wściekłym głosem:
— Każę cię na krzyż wbić! Na krzyż!
Stała chwilę błędna z przestrachu, drgała gwałtownie, — wyrwała się naraz z żelaznych kleszczy jego rąk i biegła szalonym pędem przed siebie.
Patrzał za nią, ale cały świat zakołował mu w oczach, prysnęły błyskawice, jakieś słońce zaczęło się łamać, trzeszczeć…
I nagle, jakby go ktoś kosą podciął, padł bez jęku na ziemię.