Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/53

Ta strona została przepisana.

gwiazd, rozczłonkowała się w miliardach stworzeń, rozłamała się na części i cząstki, zlał się w nim od nowa, zespolił się, stał się Jednym: nieskończonością uczuć, nieskończonością stworzeń i ziem.
Olbrzymie słońce niósł w swej piersi, szedł, płynął w górę, coraz wyżej, stracił poczucie swej wszechmocy, woli, istnienia — białe skrzydła rozpostarł od jednego bieguna do długiego i w godzinie zmierzchu zawisł ciężką zadumą nad światem.
Złamał się gniew i ból życia — skrzepło cierpienie i tęsknota, bo w godzinie zmierzchu spała ziemia.
A tam w dole kołyszą się zboża w sennem upojeniu, a tam w dole rozmajaczyły się puste ugory, a tam w dole straszą po ciemnych bagniskach błędne ogniki, — ach — tam w dole rozesłało się niebo w czarnych uroczyskach jezior, a z ich dna wykwitują blade gwiazdy i ścielą po szklistej powierzchni cichy urok zatopionych kościołów…
Zatęsknił — i w tej chwili stopił się we wieczności.
I znowu szedł — on mąż, z ziemi porodzony, szedł z wielką wiarą, że niesie odkupienie, a wiedział w bezmiernym smutku, że go ukrzyżować każą... Wlókł się zmęczony z pokrwawionemi nogami, krwawym potem zroszony, z męczeńską Gehenną w swej piersi…
Czuł, że dźwiga coś w swoich ramionach, niesie ostrożnie i z wielkim trudem — ale nie widział nikogo.
Naraz wystrzeliła w górę wiotka, słaniająca się łodyga tuberozy, z dwiema białemi gwiazdami.
I rozległ się krzyk: Ona!