Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/54

Ta strona została przepisana.

Tuliła się do niego, oplotła go, wwinęła się w niego jakąś łkającą prośbą, błagalnem, a pełnem lęku spojrzeniem.
Ale on był straszny i nieubłagany.
Szedł przez czarne odmęty, przez wściekłe i spienione bałwany kłębiących się chmur, szedł przed tron potężnego Króla życia i śmierci.
Czuła zagładę.
W rozpacznej walce szamotała się z nim, gryzła go, szarpała ostrymi szponami palców, ale nie czuł bolu, szedł zaciekły, straszny — już wyłaniała się potworna głowa ojca rozpaczy i rozpusty, już miał ją rzucić mu pod nogi w ofierze, ale naraz zwinęła się jak wąż, oślizgła się wzdłuż jego ciała, zachichotały rubinowe oczy, zakołysały się nagłym śmiechem dwie łodygi narcyzów, prysły ciemności…