Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/58

Ta strona została przepisana.

bie w moich ramionach, a silniejszy ogień od tego, co się na stepie rozszalał i krążył w moich żyłach.
Nic nie odpowiedziała.
— Pamiętasz, kiedy łódź naszą porwał obłąkany Malstrom? Jednym kręgiem wiru stoczył ją na samo dno, wyrzucił gdyby kawałek drewna w górę, znowu pochwycił w swoją rozpasaną, rozkołowaną obręcz, i znowu zleciała łódź błyskawicznym lotem spadającej gwiazdy w przepastne leje znowu, wystrzeliła w górę, gdyby kamień wyrzucony z potężnej procy; i tak potrzykroć razy wzlatywałem, potrzykroć razy opadałem znowu na rozpiętrzonych wichurach wściekłych odmętów wiru, aż wreszcie łódź nasza opadła na spokojniejsze wody, byłem silniejszy od malstromu, bom czuł, jak rękami oplotłaś moje ciało, czułem Twoją głowę na mej piersi, a sam miałem wścieklejszy malstrom od wszystkich innych mastromów: Ciebie — Ciebie — moją miłość ku Tobie.
Patrz! jam jest syn z ziemi porodzony, jestem odwieczny Adam; mam w sercu burzę, silniejszą od burz, co łamią w lasach dziewiczych najpotężniejsze pnie gdyby suche trzciny — w żyłach mam ogień, potężniejszy od tego, co błyskawicą bezprzestrzenne stepy morzem ognia zalewa — w duszy przepastniejszy malstrom od tego, co największy okręt w miazgę druzgocze i okruchy jego na dnie oceanów rozsiewa:
— Kochasz mnie?
— Jesteś Silny, jesteś Mocny, jesteś Przepotężny…
— To jeszcze nie to, czego od Ciebie żądam.
Więc słuchaj:
Jestem tym, co w każdej chwili może zostać królem, rzu-