Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/62

Ta strona została przepisana.

przerażeniu. Pierwsze słońce lało niebieskie strugi światła do pokojów; szukał, szukał — zdawało mu się, że ją widzi przecież, że chwyta ją rękami, że przecież patrzy w jej oczy, że ma jej słodką dłoń w swych dłoniach, że — o wielki, litościwy Boże — że usta jego spoczęły na jej włosach…
Chwiał się, stawał, to znowu siadał, wreszcie zatoczył się do drugiego pokoju.
Na biurku, na którem wił się miedziany wąż w śmiertelnym skurczu, leżał wielki kwiat czerwonych gwoździków na białym papierze.
Patrzał długo — długo, bezmyślnie na ten papier i na czerwony kwiat, macał palcami, by się przeświadczyć, czy nie śni, wreszcie oprzytomniał.
Czytał:
Idę już, idę, daleko — och, daleko; idę na mękę i na krzyż, na który mnie sam wbiłeś. Godzina cudu się spełniła. Nie szukaj mnie, bo mnie nie znajdziesz. Nie oczekuj mnie, bo napróżno. Idę bez Ciebie, ale nie będę sama: będę z Tobą, z Tobą już na zawsze i będzie mi smutno, smutno bez końca…
Nie czytał dalej, zmiął papier i krwawy, czerwony kwiat gwoździków, chodził błędny po pokoju, a potem padł na fotel, ogłuchł, oślepł na wszystko. Tylko czarne sklepienie nocy nad nim, a w sercu straszny czar upiornej nocy…


Pod wieczór oprzytomniał.
Raz jeszcze przeczytał jej list. I wiedział, że godzina cudu się spełniła na zawsze i więcej nie wróci.