Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/64

Ta strona została przepisana.

dzinie cudu powiedziała, kiedy się coraz silniej i namiętniej do jego łona tuliła:
„Bo jestem pod taką gwiazdą urodzona, że ja jedyna mogę położyć koniec Twej królewskiej potędze, bo jestem sama jak zbłąkana gwiazda, co się stopiła w żarach Twego serca…“
Powtarzał bezustannie w swej duszy te słowa. Zdawało się, że słowa te, to jej drobne białe ręce, jej ręce, gdy wtulał w nie swą twarz, i czuł na niej odbicie tysiącznych linii, co jej dłonie krzyżowały.
Och, czuł jeszcze na swej twarzy to rozkoszne odbicie linii jej dłoni; całe swe życie, swe serce, swą przeszłość i przyszłość wraziły mu w twarz.
Zdawało mu się, że te słowa, to aksamitna płeć jej ciała — Ach, jak spływało rozkosznem drżeniem wzdłuż jego piersi, jak oplatywało białem jaśnieniem jego ciało!
I każde słowo żyło, drgało: czuł je na ręku, jak biło; czuł je w żyłach, jak z strumieniem krwi płynęło; czuł je wokół siebie, jak go gorącą obręczą żywego ognia oblewało.
Stało mu się straszno w duszy; wyrwał się głuchy jęk z piersi; rozległ się echem po cichych, ponurych borach i z tysiąca krtani wyrwał się przerażający ból, co ziemią zdawał się wstrząsać:
Matko litości!
Ale nie było nad nim litości.
I znowu przełamał się w nim ból i znowu posłyszał jej słowa, które mu powiedziała w godzinie cudu, kiedy jej oczy się rozwarły i z złowrogim bólem się w duszę mu wpaliły: