Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/65

Ta strona została przepisana.

„Bo jestem pod taką gwiazdą urodzona, że sama jedyna w przepaść i w piekło wtrącić cię mogę; a sama jestem, jak upadły anioł, któremu dusza się rwie w strzępy za utraconym rajem...“
Stał na szczycie najwyższej góry, a czuł, że za uderzeniem drobnej jej ręki potoczył się i spadał z szczytu na szczyt, z wirchu na wirch, zlatywał po stromych lodowcach, szarpał się w kawały na ostrych rafach skał. W jednej tysiącznej sekundy przelało mu się całe jego życie przez mózg, i staczał się coraz gwałtowniej w straszną przepaść — bez woli, bez siły, bez ratunku, aż wreszcie uczuł jakąś dziką rozkosz, że tak leci, tak się szarpie, tak się rozrywa.
I czuł jej moc i czuł jej ból i czuł jej niemoc, bo inna siła trąciła jej rękę.
I poraz trzeci słyszał jej głos, ale już w swem sercu: krzyk gorących dłoni, co się w jego włosach wiły, błagalne oploty jej ramion, kiedy jego szyję drgającym uściskiem obejmowały, dyszącą rozpacz jej ciała, gdy się o jego pierś tarło:
„Idę, nie szukaj mnie, nie czekaj na mnie, dopełniła się godzina cudu.“
Pociemniało mu w oczach, nogi się słaniać poczęły, ryknął z bolu jak raniony zwierz i padł na ziemię.


Zdawało mu się, że się przebudził.
Jechał na olbrzymim koniu poprzez dzikie stepy. Straszliwy upał pożarł trawy, wyssał rzeki i stawy, nic przed nim i nic po za nim, tylko mściwe, do biała rozpalone słońce, i nie-