Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/67

Ta strona została przepisana.

morze dachów, dyszące świetlistą łuną światła, to miasto — ale to miasto obce, nie jego miasto.
Nie! to nie jego miasto.
I naraz stanęło mu przed oczyma miasto, wyrąbane w dziwacznych skałach, miasto z poplątanymi w sieci kanałami, miasto śmierci i pustki, miasto które jego przodkowie jemu, ostatniemu synowi książęcemu wybudowali.
I znowu patrzał w dół — z straszną pogardą, patrzał w kotlinę na to obce miasto, dyszące łuną gazowego światła.
Ale nie! On kochał to miasto, bo tam się dopełniła godzina cudu.
I znowu uczuł wielkie, święte słońce w swej duszy:
To ona!
I serce jego wezbrało się nieznaną potęgą, wzrósł w niebo, wyciągnął ramiona i mówił do niej z wielką mocą:
Nie będę Cię szukał, bo mam Cię w sobie, krążysz w moich żyłach, jesteś tchnieniem mej duszy, jesteś prądem mych pragnień, jesteś czarem mych snów, jesteś Mną.
Opadł i poraź wtóry uprzytomnił sobie, On z książąt ostatni, święte miasto, miasto śmierci i pustki, oblane strumieniem, co dzikie skały porozrywał, w granitach sobie wyrył łożysko, by tylko opasać matczynem ramieniem ukochane dziecko; i po raz trzeci spojrzał na to obce miasto, w kotlinie, u stóp swoich.
I mówił do niej i do siebie:
Jesteś słońcem, rozlanem we mnie. Ilekroć razy zechcę, staniesz przede mną i będziesz moją. Ale nie tu. Większy cud się dopełni tam, gdzie moje miasto się piętrzy na dzikich