Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Lecz daremnie czekał, daremnie wytężał swą wolę, daremnie krzyczał i błagał za nią.
Wszystko daremnie.
I nacóż mu te pyszne Alkazary, nacóż te czary i dziwy, to straszne miasto grobów?
Nacóż przebył tyle rzek i gór i mórz, by tylko dostać się do tego miasta śmierci i mieć ją zawsze przy sobie?
Nacóż kłamała jego dusza, dając mu przyrzeczenie, że tu się dopełni on większy cud, że ile razy zechce, ona stanie przed nim i będzie jego?
I zdjął go straszny strach przed tymi potwornymi dziwami, co go wokół otaczały, i całą duszą zatęsknił do swej dawnej ojczyzny, do tego miasta w głębokiej kotlinie, dyszącego luną gazowego światła, do tych ciemnych alei, po których dniami błądził, kiedy ją szukał, do mrocznych kościołów, do tych wzgórzy co się poplątanemi pasmami pięły nad miastem i ciemną zielenią spływały w dół, gdyby zwoje ciężkiego adamaszku…
Ciężką falą przelały się uroki tej świętej ziemi, kołyszące się łany zbóż w sennem upojeniu; ugory, gdy się rozmajaczą w letnich nocach; ogniki błędne co straszą po ciemnych bagniskach — ach — i całe to niebo, co się rozesłało w czarnych uroczyskach jezior, a z ich dna wykwita czar bladych gwiazd i ściele po szklistej powierzchni cichy urok zatopionych kościołów…