Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/74

Ta strona została przepisana.

I znowu jął patrzeć na miasto, na wściekły strumień, co w kształcie pętlicy lub jakiejś świętej Omegi, wrzał i pienił się wokół miasta.
Głęboko w skalistych bezdnach ciskał się z jednej katarakty do drugiej; kłębił się w wirowatych zatorach i odmętach; zlewał olbrzymie, spienione wód kłęby; rzucał je na iglaste głazy, co ostrym grzebieniem z łożyska sterczały; staczał je w głębokie szczeliny raf, co się w dzikich liniach w granitowy brzeg wcinały; gotował się, pienił, wył i pędził, huczał w piekielnym niepokoju w spienionych wirach i rozhukanych tryśćcach.
Patrzał długo z namiętną jakąś częścią na ten święty strumień, co cały łańcuch gór porozrywał, całe zasieki kamienia przerżnął, wykopał sobie ganki i pieczary w głazach z granitu.
W blasku księżyca wyglądał jak strumień z stopionych promieni księżycowych, a tam, gdzie w niezliczonych wodospadach zlewał się w podziemne kanały w granicie wyżłobione, zdawał się ciskać kaskady zamrożonych stalaktytów światła księżycowego.
Z namiętną rozkoszą słuchał strasznego wycia obłąkanych zatorów, bo takim szalem rozpasała się jego rozpaczna tęsknota; i patrzał na upiorny, ponury blask kataraktów, bo tym blaskiem śniedzi i pleśni przeświecały jego spragnione, gorączkowe sny.
Zatamował oddech, wyprężył się w górę, rozwarł swoje ramiona i chciwie ssał oczyma upiorny cud.