Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/88

Ta strona została przepisana.

A naraz zajaśniały skały i gór łańcuchy czarnym połyskiem stali, niebieskiem lśnieniem rzniętego ołowiu, białawym błękitem cyny, brudną szarością żużli węgla kamiennego; wyprysła i rozlała się tęcza wszelkiego kruszcu i nagich pokładów drogiego kamienia, a poprzez ten orkan stężałych wirów i zatorów, poprzez katarakty i gór malstromy, poprzez zwieszone kruszcem wirchy i złotodajne gór doliny, wił się w spiralach i parabolach, w dzikich splotach lianów i spowiciach winnych latorośli zielony golf omszałej miedzi.
I zwolna wzmagała się, rosła, potężniała jasność, aż wreszcie rozpaliły się wszystkie szczyty i stoki i złomy jakiemś bezżarnem, tęczowem światłem palących się soli i gazów, eterów i olei, — cały świat stał w pożarach, co trawiącą siłę ognia straciły głuchych pożarach światów, nie otoczonych żadną atmosferą.